Odbiło ci, zbzikowałeś, dostałeś fioła. Ale coś ci powiem w sekrecie. Tylko wariaci są coś warci.

Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów"

Przygoda i ryby

Niespodziewane spotkanie, Maluszyn - listopad 2012

I wtedy przypłynęła ona. Nasze oczy spotkały się na krótką chwilę, a serce zabiło żywiej. Z oczu nieznajomej popłynęło nieme pytanie: - Co ty tutaj robisz?

Ale od początku.

Było piękne jesienne popołudnie. Łowiłem ryby w moim ulubionym miejscu, gdzie kilka lat temu złowiłem przepięknego niespełna półmetrowego klenia i rok temu dorodnego szczupaka. Co prawda na kilka lat to nie jest wielkie osiągnięcie, ale uwierzcie mi, że na to miejsce jest. Z roku na rok widzę jak woda jest coraz niższa, okonie coraz mniejsze, a płoci i uklei jak na lekarstwo. Tak to już chyba jest z tymi naszymi publicznymi wodami, że widzimy jak umierają na naszych oczach. Ale siła przyzwyczajenia jest ogromna i ulubione miejsce pozostaje ulubionym miejscem, wystarczy że wiąże się z jakimiś miłymi wspomnieniami i tradycjami wyjazdów na ryby z całą rodziną.

Wracając do łowienia - spiningowałem już drugą czy trzecią godzinę. Jesienne słońce powoli zbliżało się do horyzontu, zaczął wiać chłodny wiatr, a ryb ani widać, ani słychać. Tylko straty w przynętach jak zawsze: rzeka zabiera swoją daninę. Założyłem kolejną bluzę, naciągnąłem kaptur na głowę, zapiąłem nową gumę i od nowa, systematycznie obławiałem moją miejscówkę. A że łowienie sprzyja rozmyślaniom, to rozmyślałem skąd się biorą te wszystkie śmieci, foliowe torebki po zanętach, pudełka po robakach i plastikowe butelki, które mijają mnie spławiając się z biegiem rzeki. Czy ludzie już za grosz instynktu samozachowawczego nie mają, że zaśmiecają sobie miejsce w którym żyją? To jest zachowanie dziecka: jak zamknę oczy, to myślę że mnie nie widać. Tak samo tutaj. Jak pod nogami jest czysto, to cała reszta nas nie obchodzi, a rzeka przecież przeniesie śmieci tam, gdzie nie będziemy ich widzieć.

Robiło się coraz ciemniej, kiedy wśród napływających zakolem rzeki w moim kierunku różnych rzeczy zauważyłem ciemny kształt, jakby kłodę drewna. Zacząłem szybciej zwijać przynętę, żeby zdążyć zanim nadpłynie i zaczepi o mój wabik. Zwinąłem i czekałem żeby przepłynęła zanim zarzucę kolejny raz. Ale ale... Kłoda drewna nagle zaczęła się ustawiać bokiem do brzegu rzeki, po czym znowu zgodnie z kierunkiem nurtu. - Kie licho! - Myślę sobie. - Czyżby aż takie wiry tu były? Niemożliwe, przecież ta woda w nurcie nawet metra głębokości w tym miejscu nie ma. Założyłem okulary, żeby przyjrzeć się dokładniej nadpływającej rzeczy, ale nie zauważyłem nic dziwnego. Ot zwykły kawał drzewa wygięty tak, że płynie zanurzony bardziej po środku i wynurzony z dwóch końców. Zarzuciłem jeszcze raz w tamtym kierunku mając zamiar pociągnąć blachę wzdłuż nurtu tuż przed płynącą przeszkodą - a nuż jakiś szczupak zaciekawi się takim rozwojem wypadków, i... Aż podskoczyłem z wrażenia. W chwili kiedy przynęta uderzyła o wodę, kłoda nagle klapnęła ogonem i zawróciła z głośnym pluskiem w górę rzeki, a ja upuściłem wędkę i serce mi stanęło. Potężna wydra zawróciła ponownie, podpłynęła do mnie spoglądając z niemym wyrzutem, co ja robię na jej brzegu, po czym zanurkowała i zniknęła pod skarpą. Ja stałem tak jeszcze przez chwilę wypatrując jej z brzegu, ale nie pojawiła się już więcej.

Usiadłem na kamieniu, żeby chwilę odpocząć i roześmiałem się głośno. Jakiś czas temu złowiłem metrowego szczupaka, który miał ślady zębów po obu stronach tułowia. Pamiętam, że zastanawiałem się wtedy, co go mogło tak urządzić, czy mógł to być jeszcze większy szczupak? Ktoś mi wtedy powiedział, że to mogła być wydra. - Wydra? - Nie chciało mi się w to wtedy wierzyć. Teraz już przestałem mieć wątpliwości. Takie duże zwierzę z pewnością jest w stanie złapać bardzo dużą rybę, zawlec ją do nory i spokojnie zjeść. Jak widać nad rzeką nie tylko wędkarze polują na szczupaki.

Zmrok zapadał coraz szybciej, więc czas było zwijać wędkę i jechać do domu. Znowu bez ryby, co prawda, ale z głową pełną wrażeń. Dlatego warto jest wyrwać się z domu i posiedzieć nad rzeką. Nawet jeżeli nic nie złowimy, to przyroda na pewno zadba o to, żebyśmy wracali do domu z niezapomnianymi wrażeniami.

Mała Panew, ujście do Odry, Opole - listopad 2010

Mało miałem okazji w tym roku połowić w polskich rzekach. Jedna z nielicznych nadarzyła się w listopadzie. Tata chciał sprawdzić polecaną mu miejscówkę przy ujściu Małej Panwi do Odry w okolicach Opola, a ja... Chciałem sprawdzić nowe wędzisko Aqua Spin wraz z również nowym kołowrotkiem Shimano Catana 2500.

Rzadko kupuję nowy sprzęt. Nie należę do ludzi, którzy uważają, że obrzydliwie drogie wędzisko z misternie rzeźbioną, miejscami pozłacaną rączką, z kołowrotkiem w cenie piętnastoletniej Corsy potrafi za nas samo złapać rybę. Ale na koniec sezonu przychodzi taki czas, kiedy trzeba przebrać stary, zniszczony sprzęt i bez żalu wyrzucić nie nadające się do niczego elementy na śmietnik, a powstałe w ten sposób braki uzupełnić. Odbywa się to u mnie zwykle na dwa sposoby: albo idę do sklepu i kupuję niezbędny asortyment, albo wykorzystując moje jesienno-zimowe święta (imieniny plus Gwiazdkę) składam zamówienie na prezenty u najbliższych i Świętego Mikołaja. Nie ukrywam, że ten drugi sposób jest dla mnie o wiele przyjemniejszy.

W ten oto sposób pani Adventurowa wraz z panną Adventurówną sprawiły mi imieninowy prezent w postaci nowego spinningu wraz z kołowrotkiem, który trzeba było przetestować nad jesienną rzeką.

Na miejscu byliśmy przed południem. Pogoda nie nastawiała optymistycznie. Wiało, jak to w listopadzie, przeraźliwie, temperatura niewiele powyżej zera, a nad brzegami pusto. Okolica malownicza. Rzeki łączą się pod kątem około 30 stopni, więc umiejscawiając się na cyplu, można obławiać zarówno Małą Panew, jak i po zrobieniu kilku kroków, Odrę. Jednak obławianie nawet stu rzek w jednym czasie na nic się nie zda, jeżeli nie biorą ryby. I znowu sprawdziła się stara wędkarska prawda, że jeżeli nie ma na miejscówce wędkarzy, to znaczy, że aktualnie nie bierze tam żadna ryba. Testowaliśmy sprzęt obserwując leniwie przepływające barki przez około cztery godziny, po czym spakowaliśmy się i pojechaliśmy do domu.

Wycieczka była jednakże udana. Poznaliśmy nowe łowisko, które w okresie wiosenno-letnim potrafi dostarczyć niemałych wrażeń – tak opowiadali wędkarze, którzy nam je polecili – i nad którym w ładnej scenerii można miło spędzić czas. Pisząc te słowa teraz patrzę za okno, za którym prószy delikatnie śnieg, i od razu bierze mnie ochota, żeby spakować wędkę i pospacerować troszkę nad pobliską Wartą w poszukiwaniu zimowych okoni. Kto wie, może właśnie tak zrobię.

Warta, Krzeczów, 2008-12-30

I znów zimno, brrr...

Kiedy piszę, że jest zimno, ciężko mi przekazać słowami, co to jest za uczucie. Gdy mróz sięga sześciu stopni, nie jest to nic wielkiego, gdy człowiek jest opatulony i spaceruje po mieście, lub gdy idzie kawałek z samochodu do domu. I świetnie mi się o tym pisze popijając gorącą herbatę z cytryną, a ogień wesoło buzuje w kominku. Głupota...

Głupota to przywilej człowieka. Rośliny i zwierzęta nie posiadają samoświadomości. Nie mają szans na zrobienie nonsensu, ponieważ nie znają wyboru i nie mają wolnej woli. Muszą działać instynktownie, a instynktem kieruje, dajmy na to, żeby nie urazić niczyich uczuć religijnych, jakaś kosmiczna inteligencja. To dopiero samoświadomość daje nam szansę na popełnianie głupot. Biorąc pod uwagę złożoność ludzkiego mózgu oraz powszechność zła i głupoty w ludzkim świecie, można powiedzieć, że używamy szwajcarskiego zegarka do wbijania gwoździ.

Te słowa usłyszane kiedyś od pewnego podróżnika po Indiach przypominają mi się nad rzeką, gdy trzymając robaka skostniałymi od mrozu palcami usiłuję nadziać go na haczyk, a lodowaty wiatr wyciska łzy z oczu.

A przecież to tylko kilka stopni poniżej zera, a chęć na ryby jest tym większa, im większa tęsknota za wiosną... No więc dlaczego?

W mieście niewiele czasu mamy na rozmyślania. Swój tak zwany wolny czas wypełniamy zwykle nie czymś wcześniej zaplanowanym, lecz tym, co nawinęło się pod rękę: pilotem telewizyjnym, komputerem, przypadkowym telefonem, odwiedzinami znajomego, który akurat znajdował się w pobliżu, przypadkiem wziętą z półki książką. Niewiele to wszystko daje myślom i sercu. A jeśli nawet, to zdajemy sobie sprawę, że to niedobrze, że tak nie wolno, godzimy się z tym, bo wydaje się, że to nieuniknione. Będąc na rybach, mogę nareszcie oddać się swoim myślom. Wokół mnie rzeka, wiatr i obłoki.

To tyle jeżeli chodzi o sens jeżdżenia na ryby zimą.

Pilica, Maluszyn, 2008-11-11.

Zimno, ręce marzną, ale trzeba jechać. Gdzieś coraz ciężej jest mi się zmusić do wyjechania z ciepłego domu. Chyba się starzeję.

A listopadowa Pilica jest niesamowita. Nie ma już wysokich traw na brzegiem, nie ma krzaków i chaszczy nie pozwalających dostać się do wody, nie ma komarów, much i tym podobnych insektów, nie ma liści na drzewach, co robi wrażenie "surowości klimatu". I nie ma ryb. No właśnie, tu dochodzimy do sedna. Nie ma ryb. I to nie ze względu na dziwną porę roku, no bo kto przecież na ryby jeździ w listopadzie? Ja jeżdżę. I pewnie znalazłoby się paru takich gości jak ja, którzy pojadą i w listopadzie, i w grudniu, i w styczniu, a nawet w lutym pewnie pojadą i nałowią. Ale jest jeden warunek: ryba musi być w łowisku. A ja mam dziwne wrażenie, że z roku na rok łowię mniej. A wydaje mi się, że umiem coraz więcej. Więc dlaczego?

W tym roku nie płaciłem licencji PZW, więc przed wtorkowym wyjazdem musiałem opłacić licencję tak zwaną "jednodniową", która w okręgu piotrkowskim wynosi, bagatela, 30 złotych "dla członków niezrzeszonych". A ja, okazało się, jestem niezrzeszony. I co więcej, mimo że płaciłem składki co rok, żeby się "zrzesić" muszę teraz zapłacić ponownie niemałe "wpisowe" i składkę całoroczną na PZW, która zostanie wykorzystana między innymi na "zarybianie", ale wtedy za dzień łowienia mogę płacić już 13 złotych. A im więcej płacę na to "zarybianie", tym jakoś mniej mi ryby biorą. A związek radzi, zawody organizuje, młodzież szkoli, sukcesy odnosi. W "Wiadomościach Wędkarskich" co rusz to jakiś "działacz" wywiadu udziela, ile to ryb wrzucili, w który zbiornik i w ogóle. A mnie ryby nie biorą. Co jest nie tak w takim razie?

Pojawia się coraz więcej łowisk prywatnych, gdzie płaci się pięć złotych od wędki i mamy tzw. "emocje gwarantowane". Tylko to mi się tak jakoś kojarzy z łowieniem ryb w wannie. Najpierw je sobie wpuszczę, a potem wyłowię. A potem jeszcze kupię, już oprawione. A jak będę miał taką zachciankę, to nawet usmażone. Ale być może jest to przyszłość wędkarstwa.

Ale może niepotrzebnie tragizuję. W końcu złapałem ryby. Dwie. Jedną płoć i jednego jelca, podczas gdy inni nie złapali nic, więc może ze mną nie jest tak źle. Wpuściłem je z powrotem, żeby zawołały rodziców. Nie zawołały. Rodzice pewnie oglądali telewizję w jakiejś ciepłej i przytulnej zatoczce. A ja jakoś tak przychylniejszym okiem zacząłem przyglądać się filatelistyce...

Szwecja i inne

Z racji półrocznego pobytu w Szwecji tegoroczne moje wędkarskie wyprawy zeszły na drugi plan. Wydaje się to dziwne, bo przecież w czasach totalnego bezrybia w polskich rzekach i jeziorach, no może z wyjątkiem zbiorników komercyjnych, gdzie można jechać i złapać rybę na żądanie, i to taką na jaką się ma aktualnie ochotę, Szwecja przedstawiana jest w czasopismach wędkarskich i programach telewizyjnych jako wędkarski raj. Sądząc po ilości rzek i jezior, ilości sprzętu wędkarskiego w sklepach oraz szwedzkich czasopism wędkarskich w punktach sprzedaży gazet - rzeczywiście tak jest. Zastanawia mnie tylko jedno: dlaczego podczas mojego pobytu nie widziałem wędkarzy? Czasem, przy mostach, stały grupki spinningistów, ale żeby taki tłum jak naokoło polskiego jeziora, albo oczka na rzece, gdzie w odległości jednego metra od siebie stoi kolejny wędkarz, to sytuacja niespotykana. Czyli - albo pora nie taka, albo w tych wodach co ja oglądałem nie ma ryb, albo, co najbardziej prawdopodobne, stosunek powierzchni wodnej do ilości wędkarzy jest o wiele większy niż w naszym kraju.

Ciężko jest przewieźć samolotem cały ulubiony swój sprzęt wędkarski, zdecydowałem się więc tylko na wędkę spinningową i kilka sztucznych przynęt, dostałem z biura informacji turystycznej broszurkę dotyczącą opłat i warunków połowów na wodach w okolicach Linköping (chyba jedyna rzecz, której nie dostałem języku angielskim), namówiłem pewnej czerwcowej soboty Witka, i pojechaliśmy nad Kinda Kanal, gdzie według ulotki można łowić za darmo. Niestety, albo zasada "za darmo" znaczy tak jak w Polsce, że "ryb niet", albo nie mieliśmy szczęścia, albo łowiliśmy nie w tych miejscach co trzeba. Skończyło się przebiciem dętki w moim rowerze.

Po powrocie do kraju nie mogłem sobie odpuścić mojego ulubionego miejsca - zbiornika retencyjnego we wsi Brzózki koło Byczyny, gdzie zawsze mogłem się nałowić do woli. Jednak tym razem mimo tłumu wędkarzy nad brzegiem nie złowiłem niczego godnego uwagi - skończyło się na jednej płotce i jednym niespełna czterdziestocentymetrowym leszczu. Szczerze mówiąc, nie pamiętam tak słabego połowu w tamtym miejscu. Albo tego lata ryby się zbuntowały przeciw mnie, albo zbiornik został po prostu wyłowiony i trzeba na przyszłość szukać innych miejsc.

Mile zaskoczyło mnie jedno: nad brzegiem tego sztucznego jeziora wybudowano starosłowiański gród drewniany, w którym co jakiś czas odbywają się turnieje rycerskie i inne imprezy plenerowe. Trafiliśmy akurat na wesele w średniowiecznym stylu, niestety nie wypadało w wędkarskim stroju wpraszać się na tą imprezę, ale w pozostałych przypadkach fortyfikacja udostępniona jest zwiedzającym.

Później jeszcze zajrzałem na pół dnia nad Pilicę do Maluszyna, ale również z mizernym skutkiem - skończyło się na jednej płoci i kilku uklejkach. Mam nadzieję, że nie był to mój ostatni wypad na ryby w tym roku, bo jak widać, nie nałowiłem się "po pachy", aczkolwiek w ogóle nie mam pomysłu na miejsce do łowienia. Może jeszcze w listopadzie zapoluje na Brzózkach na szczupaki... Wszystko zależy od pogody.

Jesienne Załęcze 04.11.2007

Ryby ryby ryby...

To słowo chodziło za mną już od dwóch conajmniej miesięcy. Hmm. Raczej to ja nie chciałem się od niego odczepić. No dobra! Przywoływałem je tak często, jak mogłem. No i w końcu... Nie wytrzymałem! MUSIAŁEM jechać po prostu i już!

Wybór łowiska przyszedł szybko. Pogoda paskudna, jak to zwykle w listopadzie w Polsce, deszcz przeplata się ze słońcem, chwile cieplejsze z zimniejszymi i coraz bardziej zimniejszymi, a śnieg wisi w powietrzu jak trzecia bramka Bońka w meczu z Belgią w osiemdziesiątym drugim. Wyboru więc raczej nie było. Na szybko o tej porze można łapać albo płocie, albo miętusa, którego nigdy jeszcze nie złowiłem, a widywałem tylko na zdjęciach w "WW". Ale podobno żyją jeszcze ludzie, co go i złapali, i zjedli, i mówią, że smakuje jak dorsz.

Ale wróćmy do łowiska. A więc rzeka Warta blisko stanicy "Nadwarciański Gród" w Załęczu Wielkim koło Wielunia.

Ludzi na miejscu - na oko z dwadzieścia samochodów. Płoci - podobno nieprzebrane ilości. Z wywiadów wynikało, że co niektórzy łapali tam nawet po sto płoci w ciągu dwóch godzin. Na co? Na pęczak i pszenicę. W niektóre dni oczywiście. Ale niestety nie w ten...

Zaczęliśmy w świetle słońca - nic. Za chwilę zaczęło kropić - nic. Potem znowu słońce, ulewa, słońce, mżawka, słońce i tak w kółko. A ryb - ani widu, ani słychu.

Wrażeń za to mnóstwo. Zmarznięte ręce, przemoknięte ubranie, przynajmniej te części, które trzeba było wystawiać zza parasola aby zarzucić przynętę. Do pełni szczęścia tylko ryb brakowało. A godziny leciały...

Oglądamy połowy innych: tutaj linek tłuściutki, tutaj krąpik... Tu płoteczek kilka... A u nas dalej pustki w siatce okrutne. Ani zdechłej uklejki.

Zmieniliśmy przynętę. Roślinki poszły w kąt, a raczej do wiadra, a na haczyk z radością wskoczyły maleńkie białe robaczki pospolicie zwane "pinkami". ...I rzutem na taśmę tuż przed planowanym odjazdem do domu złapałem dwudziestocentymetrową płoć. I wrzuciłem ją z powrotem, aby móc złapać jeszcze raz. I nie złapałem. I pojechaliśmy do domu. Ale wrócimy tam jeszcze w listopadzie...

Wieczór na Świtoniu 29.04.2007, 05.05.2007

Pierwszy wiosenny tegoroczny wypad na ryby przesunął się z przyczyn niezależnych ode mnie aż do końcowych dni kwietnia. Pogoda na przełomie kwietnia i maja sprawiała nieco kłopotów, ale udalo się w natłoku zajęć i zimnych dni wygospodarować dwa słoneczne i ciepłe wieczory nad łowiskiem Świtoń.

Komercyjne łowiska są coraz bardziej popularne i w naszym kraju, właściciele nie wymagają bowiem opłaconych składek PZW, które jak wiemy, małe nie są, a gwarancji, że w wodach PZW złapiemy rybę większą od "patelniowatego" leszcza, nikt nie może nam udzielić. A tutaj - bez problemu łapiemy duże ryby, pod warunkiem że uiścimy opłatę wejściową wynoszącą 5 złotych od wędki. Jeżeli życzymy sobie zabrać ryby - musimy również za nie zapłacić, ale brać nie trzeba, a nałapać się można "po pachy".

Efekt łowienia oprócz widocznego na zdjęciu prawie dwukilogramowego karpia stanowiły niemałe płotki, liny oraz nieźle wypasiony karaś oraz okoń.

Łowisko znajduje się niedaleko wsi Wyszanów około 10 km od Wieruszowa. Gospodarze są bardzo mili i służą pomocą zapominalskim, pożyczając siatki na ryby, wiaderka itp.

Polowanie na kaczki 04.10.2006

To miało być zakończenie sezonu. Nie jestem aż takim fanatykiem wędkowania, żeby zrywać się o świcie w zimne i deszczowe jesienne dni, więc pomyślałęm, że jeszcze dziś i powieszę wędki na kołku aż do wiosny. No może zimą dam się namówić tacie na płocie raz czy dwa :)

Na Zbiornik Brzózki koło Byczyny pojechaliśmy w trójkę. Umówiłem się wcześniej z Januszem - moim szkolnym kolegą z klasy od podstawówki poprzez liceum aż do studiów, że i uznaliśmy zgodnie, że to doskonała okazja na złapanie kilku leszczyków, wypicie browarka i powspominanie starych czasów. No a z tatą nie musiałem się umawiać - na ryby gotowy jest zawsze.

Pogoda jesienna, deszczyk mżył delikatnie, brania były słabiutkie o częstotliwości około jeden leszczyk na godzinę. Co robić w takim wypadku, gdy nie chce się siedzieć w miejscu? Oczywiście "starym indiańskim sposobem" (na blachę) zapolować na okonie. Na te jak zwykle mogłem liczyć.

Pierwszy zameldował się po kilku rzutach, ale z racji swojego wieku trafił z powrotem do wody :) Czasem zastanawiam się, skąd w tych małych rybkach tyle energii, że potrafią tak otworzyć pysk, że zahaczą się o wszystkie trzy haki na kotwicy. Wcale niemałej zresztą.

Na drugiego poczekałem dłuższą chwilę, ale był słusznych rozmiarów - grubo przeszło dwadzieścia centymetrów. Kolejny rzut i już ciągnę trzeciego okonia. - ten jest potężny - pomyślałem patrząc na uginającą się mocno wędkę. Dałem mu troszkę powalczyć, podciągnąłem kilka metrów pod brzeg i oczom moim ukazał się... szczupak. W jednej chwili zrobiło mi się gorąco i to nie z powodu aury, ale dlatego, że nie założyłem stalowego przyponu. Na zabawę nie było już czasu, więc dokręciłem hamulec do oporu i przyciągnąłem zwierza do brzegu, gdzie już czekali z podbierakiem tata z Januszem. Kaczuszka była moja.

Rozochociłem tym faktem pozostałych towarzyszy wędkowania i wszyscy więli się ochoczo do pracy, już nie zapominając o wolframowych przyponach. Na efekty nie trzeba było długo czekać i niedługo potem kolejny szczupak wylądował w podbieraku złapany przez tatę.

Łowiliśmy z zapałem do wieczora, ale niestety bezskutecznie. Poza dwoma kaczuszkami - na spinning nie połakomiło się już żadne zwierzątko.

Kanały nadwarciańskie, okolice Radomska 10.07.2006

Zalew Michalice, Opolskie 05.07.2006

W ten upalny lipcowy wieczór (temperatura jeszcze godzinę temu sięgała 36 stopni w cieniu) popijam yerba mate i wspominam przygody z ostatniego tygodnia...

...A wędki trzeba wozić zawsze ze sobą - pomyślałem wsiadając do srebrnego Tico i już po chwili jechałem drogą nr 8 z Wielunia w kierunku Wrocławia. Pogoda w sam raz - rano - 26 stopni. Bez wiatru, bez chmur, szykował się piękny upalny dzień.

W Michalicach byliśmy przed południem. Pierwszy raz trzeba zobaczyć zbiornik. Lekko, niezobowiązująco wjechaliśmy w drogę w kierunku tamy i juz po chwili pół stuhektarowego zbiornika mieliśmy objechany. Pół, bo... droga się skończyła. Później była również droga, ale przez mękę.

Zjechaliśmy w pola. Jeszcze słyszałem słowa spotkanego po drodze wędkarza, który powiedział: - tu nic nie ma. Jedźcie tam dalej, na drugą stronę, tam wszyscy łowią.

Jak powiedział - tak zrobiliśmy.

Droga - początkowo całkiem niezła - z biegiem czasu zwężała się, po czym przeszła w stok o nachyleniu bocznym około trzydziestu procent tak, że aby utrzymać równowagę auta (nie wiem, czy nie maczali w nim palców konstruktorzy legendarnego już na rynku środkowowschodnim samochodu UAZ 469B ;)) wychylałem się do połowy przez boczną szybę. A potem...

A potem było jeszcze gorzej. Stok zmienił się w pole z pszenicą, które to dla niepoznaki przeszło w łąkę nadbrzeżną pełną wysokich, pylących traw, ostów i wszelkiego zielonego, czego nawet się nie śniło Indianom Guarani w Ameryce Południowej.

Wyjechaliśmy z centymetrową warstwą kurzu i pyłków na karoserii i dwucentymetrową (nie wiem jakim sposobem) na silniczku tego mikroskopijnego (ale przecież terenowego) autka. Czas zacząć łowić...

...A tu południe.

Żar się leje z nieba. Na dotyk słońca do zapiętej po szyję koszuli - jakieś 32 stopnie. Wody w zbiorniku co kot napłakał (niech no ja znajdę tego wędkarza - byle nie szukać tą samą drogą), okonie wielkości palca u nogi polują na naszych oczach na rybki podobnych sobie rozmiarów.

Naprawdę szczególny to widok jak trzycentymetrowy okoń wlecze za ogon więszą od siebie przedstawicielkę rybiego gatunku. Rozłożyliśmy wędki...

Czas płynie powoli, a tu ryba za rybą. Same potwory. Wielkie, piętnasto-, niekiedy dwudziesto-centymetrowe (niech je dyndel świśnie...) płoteczki. Wszystkie z gruntu. I chciałoby się zapytać, gdzie są te zachwalane karpie jak słonie i leszczyska jak patelnie...

Może w nocy...

Ale do nocy już nie doczekaliśmy. Rozpoznanie skończone - czas wracać. Przyjedziemy tu jeszcze raz. Teraz już na znany, bardzo przyjemny zbiornik. Być może już w sierpniu na sandacza. A może w nocy weźmie jakieś potężne karpisko?

Zalew Fryszerka koło Radomska, 07.06.2006

Zalew Brzózki koło Byczyny, Opolskie 27.05.2006

Zalew Fryszerka koło Radomska, 03.05.2006

Zalew Fryszerka koło Radomska, 02.05.2006

Dołek koło Wielunia, 30.04.2006

Rzeka Warta, Gidle 23.04.2006

Las nad rzeką Wartą, Radomsko 17.04.2006

Rzeka Radomka, Radomsko 12.03.2006

Czy w takiej rzece mogą być ryby?

Rzeka Warta, Radomsko 11.12.2005

Rzeka Pilica, Maluszyn 19.11.2005

Kończy się powoli piękna jesień, a równie piękna, ale bardzo zimna pora roku zbliża się wielkimi krokami. Początek dnia przywitał nas zimnem i śniegiem, ale nic nie mogło nas powstrzymać przed polowaniem na Wielką Rybę :-)

Najpierw prawa strona mostu. niestety brak opadów nadal widoczny. rzeka przeraża bardzo niskim poziomem swoich wód, ryby pouciekały w głębsze rejony. Trzeba ich szukać. Trzeba zmienić miejsce.

Zmieniamy miejsce na lewą stronę mostu, około dwa kilometry za mostem zjeżdżamy w lewo polną dróżką w stronę rzeki - dokładnie w to miejsce gdzie wiosną złapałem pięknego wyrośniętego klenia... Ale woda teraz jest o wiele niższa niż wtedy. Nie ma nawet co moczyć blaszek.

Poszliśmy szukać głębszych miejsc w niedalekim zakolu. Głębokość w niektórych miejscach sięgała prawie trzech metrów, ale niestety ryb tam nie było. Albo za grosz apetytu nie miały :). Dziwne jest to, że nad rzeką nie spotkaliśmy żadnych wędkarzy. Czyżby na Pilicy nie było płoci?

Rzeka Warta, okolice Radomska 25.09.2005

Nareszcie udało mi się wyjechac na rybki, co wcale nie jest takie łatwe w natłoku zajęć w roku szkolnym. Wyjechałem i... obejrzałem sobie rzekę. Przejechałem brzegiem Warty przeszło 10 kilometrów, wychodząc, spacerując, szukając jakichkolwiek dołków, od czasu do czasu zarzucając to woblerka, to malutką gumkę. Nic z tego. Efekt: urwany wobler. Rzeka jest bardzo płytka, co widać na załączonych zdjęciach. Podczas trzygodzinnej wycieczki jedynymi rybami, które udało mi sie wytropić w tej wodzie to stada malutkich płotek. Żadnego okonia, że o innym drapieżniku nie wspomnę.

Czekam na deszcz, choć co do Warty w moich okolicach, to mam bardzo poważne wątpliwości, czy tam w ogóle jest jakakolwiek ryba...

W sobotę wyskoczę może na Pilicę do Maluszyna, ale podobno tam też nie ma wody. Jedyną szansą w tych okolicach na złapanie ryby staje się niezbyt odległy zbiornik zaporowy w Cieszanowicach oraz bardziej odległy w Poraju.

Odra koło Sulechowa, 27.08.2005

Poziom wody od godziny szesnastej rósł w przerażającym tempie. Co chwila przestawiałem krzesełko na wyższe partie główki. Okoliczni wędkarze narzekali na niestabiny stan wody i zmiany ciśnienia. "Na grunt" nałapaliśmy troszkę krąpi, leszczyków, kleni i uklejek, wieczorne spiningowanie już tradycyjnie tego lata nic nie przyniosło oprócz straty woblerka i dwóch gumek. Ogólnie połów mozna uznać za udany.

Wielu wędkarzy szykowało na noc materiał na ogniska - planowali pewnie nocne połowy węgorzy.

Operacja Sandacz 2005 - część pierwsza - zbiornik Brzózki, 19.08.2005

Przygotowane:

  • dwa duże haki,
  • dwa duże ciężarki,
  • gruntówka i picker,
  • martwe płocie.
  • Godz. 21.28. Zaczynamy łowienie. Za późno przyjechałem, za długo zmarudziłem przy sprzęcie, za ciemno się zrobiło. Nic to. Zaczynamy polowanie.

    Godz. 21.50. Łysy wzszedł, jest widno jak o wschodzie słońca. Za dwa dni będzie pełnia. Mnóstwo nietoperzy, są wszędzie, trącają żyłkę i denerwują uszy. Poza tym cisza. Na całym zbiorniku cisza. Nie ma sandaczy, nie wiem kiedy przyjdą, właściwie nie wiem, czy w ogóle przyjdą...

    Godz. 22.20. Nadal cisza. Tylko jakieś ptactwo skrzeczy. Mogłem siedzieć w domu, przecież i tak za tydzień jadę na jeziora. Na sandacze jest chyba za ciepło. Rano połapię trochę leszczy i płotek.

    Godz. 22.30. Coś się zaczęło dziać - sąsiad wyciąga sandacza, ale malutkiego: koło 40 cm. Przynętą był kiełb.

    Godz. 23.10. Tata wyjął leszcza. Juz chyba z czterdziestego. Ja miałem branie - chyba sandacza. Odszedł z płocią, ale już odejścia nie powtórzył. Trzeba czekać... Wyprawy są super. Szczególnie letnią porą, kiedy można otworzyć szyby w aucie i delektować się letnim gorącym powietrzem, a wieczorem siedzieć nad wodą i polować na Wielką Rybę :)

    Godz. 23.40. Sandacze mnie olewają totalnie. Zbiornik w nocy jest piękny, spokojniutka woda, nieliczne skrzeczące perkozy, księżyc prawie w pełni... Chyba dlatego te skubańce nie biorą.

    Godz. 00.35. Miałem branie. Tata też miał branie. Ja nie zdążyłem wyskoczyć z namiotu, a on z samochodu :) Pech to pech.

    Godz. 01.15. Spierniczyłem kolejne branie. Trzeba było jeszcze poczekać. Ale jest noc, chce się spac i cierpliwości jakoś tak brakuje...

    Godz. 01.30. Zrobiło się nagle zimniej, na jeziorku pojawiła się fala, a sandacze bawią się ze mną w kotka i myszkę. Dochodzę do wniosku, że albo są bardzo małe, albo bardzo ostrożne. Idę spać.

    Godz. 04.00. Nadal nic się nie dzieje. Ani stuknięcia.

    Godz. 07.00. Pobudka. trochę spiningowania - bez skutku. Trzeba się szykować do odwrotu. Nu sandacze... Pagadi... :)

    Pilica k. Maluszyna, Piotrkowskie, 07.08.2005

    Na Pilicy nie ma wody. Wszystkie miejsca, które wisną kipiały życiem, są tak płytkie, że widać dno. Połowić mozna jedynie ulejki. Na Pilicę pojadę chyba dopiero jesienią.

    Radomsko, 14.07.2005

    Przed Rewalską Wyprawą wybrałem się na małą wycieczkę terenową nad Wartę. Trasa prowadziła od Radomska do Jankowic i spowrotem - tuż przy samej rzece. Brak opadów wpłynął znacznie na poziom wody. Nieliczne w naszej Warcie ryby pochowały się po dziurach i nie wystawą nosa ze swoich kryjówek aż do jesiennych opadów pewnie :). Trzeba przyznać, że nad Wartą powstaje bardzo wiele ciakawych ośrodków turystycznych.

    Zbiornik Brzózki, 09.07.2005

    W sobotę od ósmej do czternastej nałapaliśmy 10-litrowe wiaderko leszczyków i płotek. Nawet nie liczyłem, ile tego było. Około czternastej wygoniła nas potężna burza. Zbiornik w jednej chwili się rozfalował, a fale sięgały prawie metrowej wysokości. To jest bardzo dobre jeziorko dla ludzi lubiących ciągłe brania. Ale na dużą rybę z brzegu chyba nie można liczyć.

    Pilica k. Maluszyna, Piotrkowskie, lewa strona mostu, 14.05.2005

    Nad Pilicę wybrałem się już trzeciego maja zachęcony niezłymi braniami okonia dzień wczesniej na zbiorniku Brzózki. Wyprawa zakończyła się jednak typowym "powrotem o kiju", gdyż oprócz pięciu uklei złowionych przez Ulę i zerwanego szczupaka (tuż pod nogami, skubany, się urwał...) przez tatę-teścia nie zaznaliśmy żadnej ryby. Postanowiłem więc przy wtórze taty-teścia, że na tego szczupaka, co to się urwał, trzeba w najbliższym czasie zapolować.

    Wyruszyliśmy zatem po południu na Wielkie Polowanie Na Szczupaka. Tym razem nie było Uli, a do pomocy zabraliśmy moją jednastoletnią córkę - Klaudię.

    Szybko złowiony żywiec - i tata-teść zastawia wielką żywcową pułapkę. Ja w innym miejscu zastawiłem "pickerkę", a Klaudia tymczasem na "bacika" obławiała uklejki. Niby wszystko bylo okej, pogoda słoneczna, nie za gorąco, wietrzyk lekki, a brań niet. Przyjechał gość na rowerze. Wędkarz pełną gębą. Podszedł do sprawy profesjonalnie: popatrzył na wodę, zamyślił się, chrząknął, zapalił papierosa, znowu chrząknął, znowu się zamyślił, w końcu pełnym profesjonaizmu głosem zapytał:

    - Bierze coś?

    - Uklejek parę złowiliśmy z córką - odpowiedziałem. Spojrzał na nas z zażenowaniem, rozłożył dwie wędki i zaczął się w nie wpatrywać właśnie w miejscu, które planowałem z lekka przetrzepać spinningiem.

    - Nic to - pomyślałem - przyjechał to i odjedzie. W pewnym momencie przygięło mi szczytówkę "pickera" do ziemi. Zaciąłem mocno i... urwałem żyłkę, którą pechowo zahaczyłem o podpórkę. Zły jak pies, ileż to już razy złapałem się na to proste niedopatrzenie - żyłkę zawsze się kładzie wewnątrz widełek, a nie na zewnątrz - zarzuciłem ponownie zestaw.

    Tata-teść przyszedł po kolejny żywiec, a szczupaka jak nie ma, tak nie ma...

    Brań poza uklejami i jedną płocią "gruntową" - okaz jakich mało, chyba skubana z dziesięć centymetrów miała - nie było.Narastało we mnie postanowienie, że na Pilicę, to ja już nie pojadę. Ryb nie ma, trzeba innego łowiska poszukać...

    Tymczasem przyjechała Ula z kiełbaskami na wieczorne ognisko. Wzięła się ostro do pracy i zaczęła obławiać brzeg rzeki po prawej mojej stronie. Parę zamoczeń wędki i... branie... Najdziwniejsze z dziwnych. Okazało się, że wędką zahaczyła żyłkę urwaną wcześniej z mojej "pickerki", na końcu której był... trzydziestocentymetrowy pstrąg potokowy. Do dziś się zastanawiam jakim cudem znalazł się tam pstrąg, a co najlepsze, jakiś smakosz białych robaczków i zanęty płociowej do tego. Nieważne. Pstrąg wylądował w siatce, wędkarza z roweru prawie pogięło ze złości, szybko przerzucił obie wędki, zapalił, zamyślił się... Zarzuciłem gruntówkę znów w to samo miejsce.

    W końcu zrezygnował i pojechał. Szybko wtedy zwinąłem gruntówkę, nawiasem mówiąc z kolejną Wielką Płocią na haczyku, i zacząłem obławiać spinningiem miejsce opuszczone przez rowerzystę, na którym przez całe popołudnie kotłowały się jakieś "potwory". Na pewno bolenie, tylko one potrafią tak młócić wodę - pomyślałem. Pierwszy, drugi, trzeci rzut "blachą" - i woda zakotłowała się po potężnym uderzeniu na prowadzona przeze mnie blaszkę. Wędkę wygięło w pół, ryba powalczyła jeszcze przez parę minut i wylądowała przy pomocy Uli spokojnie w podbieraku. Okazało się, że był to... kleń. Ryba zupełnie nie gustująca w innych rybkach, zjadająca je sporadycznie, a co najciekawsze - jak Witold Strzelecki w "Wędkarstwie rzecznym" opisuje - rybki wręcz jej szkodzą, gdyz nie trawi ości. Rybunia miała 44 centymetry długości i ważyła 70 dag.

    - Dziwna ta rzeka - pomyślałem zajadając ogniskowe kiełbaski. - Wrócimy tu pewnie jeszcze nie raz. Szczególnie, że mam ochotę na okonie, których tu podobno jest bardzo dużo...

    Jezioro Brzózki, Opolskie, 02.05.2005

    Na łowisku byliśmy z tatą o siódmej trzydzieści. Nienajgorsza miejscówka, dwa stanowiska od tamy, gwarantowała jaki taki początek sezonu. Kilka chwil przygotowań i trzy gruntówki, w tym dwie "pickerki", wylądowały daleko w wodzie. Zaczęło się pierwsze w tym sezonie oczekiwanie na Wielką Rybę. Czuwałem przy wędkach, obserwując niemrawe skubanie koszyczków zanętowych, a tata obławiał płoteczki, które dopiero co powinny wrócić z tarła...

    Na wodzie tymczasem działo się sporo. I to działo się blisko brzegu. Małe rybki, bliżej nierozpoznawalne, najprawdopodoniej narybek płoci, coraz o wyskakiwał stadami nad wodę uciekając przed drapieżnikami... Czyżby szczupaczek wyszedł na polowanie?

    Słońce wschodziło coraz wyżej, temperatura rosła, robiło się wręcz gorąco. A brań niet... Nigdy nie wiem, czy te delikatne drgania szczytówki "pickera" to znak, że do przynęty dobrała się drobnica, czy też jakieś grubsze sztuki obskubują bezceremonialnie koszyczek z zanętą. Tomasz Krzyszczyk w swej książce "Łowienie w zbiornikach zaporowych" opisuje podobne sytuacje i proponuje metodę zwaną potocznie "smoczkiem", polegającą w uproszczeniu na przymocowanie haczyka bezpośrednio za sprężyną zanętową. Znacznie zmniejsza to ryzyko niezauważenia przez rybę przynęty znajdującej się w odległości przyponu od koszyczka zanętowego i pozwala na dokładniejsze wyselekcjonowanie większych rybek od drobnicy. Muszę kiedyś spróbować.

    W końcu branie... całkiem nawet mocne. Okoliczności, jak zwykle zadziwiające. Zaiste wielka jest mądrość ryb, które w jakiś przedziwny sposób wiedzą, że przynętę należy brać właśnie wtedy, gdy wędkarz zajmuje się akurat drugim zestawem, mieszaniem zanęty, bądź, tak jak ja, obserwowaniem brzegów zbiornika przez lornetkę. Zaciąłem rzucając w panice lornetkę i... poczułem zupełny brak oporu na wędce. Pudło - pomyślałem - drobnica nie może wziąć dużego robaka do gęby, albo uczepił się jakiś "płoteczkowy potwór"... Niewiele się pomyliłem, gdyż na końcu żyłki wisiał "patelniowy" leszczyk - zupełnie niczego sobie początek, jeszcze z dziesięć takich i wracamy do domu - pomyślałem i ponownie zarzuciłem zestaw. Tata już w tym czasie miał na koncie dwie "płotuchny".

    Niestety im było cieplej, tym gorzej. Obserwacje wędkarzy dookoła zbiornika nie napawały nadzieją. Elektroniczne sygnalizatory odzywały się tylko wtedy, gdy ich posiadacze uzupełniali koszyczki zanętowe. Reszta rybaków siedziała bezczynnie pod parasolami i obserwowała z nadzieją wodę. Również jedyny amator wędkowania z łodzi snuł się monotonnie na pontonie po jeziorku, ale chyba bez większych rezultatów. Brania ustały zupełnie, tata wyciągnął jeszcze dwie płoteczki i leszczyka bliźniaka na płociowy zestaw prawie spod szczytówki i wyglądało na to, że przesiedzimy do południa bez ryby... Fajny poczatek - cztery płoteczki i dwa leszczyki. Szkoda było moczyć żyłki i marnować zanęty. Zrezygnowany zwinąłem ciężki zestaw ze sprężyną i zacząłem przerabiać go na coś zdecydowanie lżejszego, kątem ka obserwując, jak okonki buszowały za drobnicą. Były niezmordowane, woda raz po raz pluskała od zmykających szybko rybek. - Co za głupi okoń atakuje mój spławik - mruknął tata. Ja w tym momencie doznałem olśnienia: okonie - trzeba zapolować na okonie. Same pchają się na patelnię, więc czemu nie skorzystać. Złożyłem szybko obie gruntówki, uzbroiłem spining w malutką obrotówkę z czymśtam czerwonym, żeby drażniło wzrok tak jak czerwony spławik taty...

    No i zaczęło się. Pierwszy rzut i okoń odprowadził przynętę pod sam brzeg. Drugi rzut - i okonek ląduje w siatce do pozostałych rybek. Tata rychło poszedł w moje ślady używając "pickerki" jako spiningu i malutkich gumek, które okonie, jak się okazało, wprost uwielbiają. Choś raczej skołonny jestem stwierdzić, że największym przysmakiem są ich gumowe delikatne ogonki, co czyni ich łowienie tą metodą ździebko kosztownym. Ale nic to, czego się nie robi dla grubiutkiego okonia na haczyku. Ja tymczasem zmieniłem obrotówkę na nieco cięższą wahadłówkę umożliwiającą mi ciut dalsze rzuty i ciągnąłem okonia za okoniem. Do jedenestej nałapaliśmy ich wspólnie szesnaście sztuk - po osiem na każdego...

    Jak na pierwszą wyprawę - całkiem nieźle - pomyślałem jadąc do domu. Leszcze jeszcze nie przyszły, płotki nie wróciły z tarła, ale okonie potrafią przyspożyć łowcy wiele satysfakcji. Zapoluję na nie następnym razem, przyjadę na noc i przywiozę mnóstwo smaczniutkich twisterków z przepysznymi ogonkami....